Zgodnie z zapowiedzią przedstawiam Wam dwie wspaniałe osoby, które wiedzą jak należy rozmawiać z psem. Dwie ciekawe, różne historie, które zainspirowały mnie do napisania tego artykułu. Łączy je miłość do psów. Zależy mi na tym, aby ludzie zrozumieli, że zwierzęta czują tak jak my ludzie, że potrzebują zrozumienia, miłości, a nie tylko komend typu „siad”, „waruj”, „do nogi”. Zbyt wiele na świecie jest bólu i cierpienia zwierząt, dlatego postanowiłam zgłębić temat i zaprosiłam do rozmowy Roksanę i Jolę. Chcę podziękować im za to, że wprowadziły mnie w psi świat i poświęciły cenny czas, aby opowiedzieć swoje historie.
Dziś zapraszam na część drugą.
Część pierwsza pod tym linkiem https://swojczas.pl/jak-rozmawiac-trzeba-z-psem-cz-1/
fot. archiwum prywatne Joli
Jolanta Adach – właścicielka dwóch psów – Irona i Maiden, mieszańców chartów perskich – saluki, przywiezionych z qatarskiej pustyni, które otrzymały imiona po jej ukochanym zespole muzycznym. Aby opisać ich historię oraz dokumentować bieżące przygody, postępy w szkoleniach i komunikacji, prowadzi na Facebooku profil pod nazwą Habeo Canem. Instruktor szkolenia psów i dogoterapeuta. W chwili obecnej, po powrocie do Polski, pracuje z coraz większą ilością właścicieli czworonogów, którzy chcą zmienić lub poprawić swoje relacje z własnymi psiakami. I daje jej to ogromną satysfakcję. Wspólnie ze swoimi psami, powoli ale też coraz pewniej, stawia swoje kroki w dogoterapii – w pracy z osobami niepełnosprawnymi i dziećmi. Fascynuje ją język psiej komunikacji i sfera emocji pomiędzy psami i ich opiekunami. Kocha konie, góry – przede wszystkim polskie i kulturę słowiańską. Marzy o zamieszkaniu na stałe w miejscu dalekim od cywilizacji.
Jolu opowiedz, w jaki sposób stałaś się właścicielką dwóch wspaniałych chartów?
Marzec 2015. Trzeci rok pobytu w Doha, w Qatarze… Właśnie jestem w „amoku” związanym z przeprowadzką z jednego apartamentu do drugiego… Całe to zamieszanie wokół pakowania, przewożenia gratów, rozpakowywania… W międzyczasie załatwianie jakichś ostatnich formalności… Generalnie – maksymalne urwanie głowy i zmęczenie do granic możliwości… 24 marca 2015 – ostatni kurs autem tego dnia, z ostatnimi gratami do przewiezienia… Marzę już tylko o prysznicu i rzuceniu się na łóżko… Godzina 17.30 w Doha oznacza początek koszmarnych, około dwugodzinnych korków na drogach… Nie wiedzieć czemu, wybieram drogę najgorszą z możliwych, której nikt, na stałe mieszkający w mieście i pozostający przy zdrowych zmysłach, nie wybiera. No chyba, że musi. Ja nie musiałam. Nie jeździłam tamtędy od dobrych dwóch miesięcy. Roboty drogowe. Stoję w korkach. Od jednej sygnalizacji świetlnej do drugiej. I tak co skrzyżowanie… Tempo ślimacze lub – jak kto woli żółwie… Jednak zmęczenie po całym dniu chyba skutecznie znieczula i w końcu wydostaję się na prostą. Tak zwana trzypasmówka, jakich budują coraz więcej w Qatarze. Można w końcu przyspieszyć. Za zakrętem widzę duży, czarny samochód terenowy. Jakieś kilkaset metrów przede mną. Nagle otwierają się tylne drzwi i widzę, że ktoś „coś” z niego wyrzuca. Pierwsza myśl: „Lokale znowu wyrzucają swój śmietnik po zamówionym w Mc Donaldzie jedzeniu!”. Zaczynam kląć, ale nie kończę, bo widzę, że ten „śmietnik” ma łapki i biega po autostradzie!
Wszystko, co potem, to dzisiaj wspominam jak stop – klatki z jakiegoś archiwalnego filmu… Zjeżdżam na środek, pomiędzy dwoma pasami… Awaryjne. Hamulec. Wysiadam i najpierw staram się zatrzymać tyle aut za mną ile się da. Na szczęście pasem obok jechała jakaś biała kobieta, która widząc co się dzieje, robi to samo – staje lekko w poprzek pozostałych dwóch pasów i zaczyna zatrzymywać resztę samochodów. W tym czasie ja już próbuję zwabić do siebie psiaki… Są w szoku, to widać. Piesek przybiega od razu… Suczka widać, że mocno się boi, ale po chwili, kiedy widzi, że towarzysz niedoli jest już na moich rękach, zbliża się. Łapię ją za obrożę. Udaje mi się zapakować obydwoje do auta. Dopiero wtedy częściowo uświadamiam sobie cały hałas za nami. Trąbienie. Przekleństwa. Wymachiwanie rękami. Wszystko jak przez jakąś bardzo grubą szybę, stłumione.
Macham w podziękowaniu tamtej kobiecie, ona macha na pożegnanie. Odjeżdżamy. Dalszej drogi, od tego momentu nie pamiętam… Nie pamiętam jak znalazłam się na parkingu, jak zaparkowałam samochód… Kolejna stop – klatka: siedzę w aucie, oparta głową o kierownicę i ryczę na cały głos…
Po odreagowaniu, kiedy emocje trochę „spłynęły”, odwracam się do tyłu… i widzę, że maluchy są chyba spokojniejsze ode mnie 🙂 „Przyszły Iron” nie spuszcza ze mnie oka (zostało mu to do dzisiaj), a „przyszła Maiden” położyła głowę i chyba lekko przysypia (jej też tak to zostało do dziś) I wtedy robię im pierwsze zdjęcie… w otwartym do środka samochodu bagażniku (pół roku później jedno z nich zajęłoby tam więcej miejsca niż zajmowali obydwoje w dniu, kiedy zgarnęłam ich z ulicy…
Tak więc… TAK TO SIĘ ZACZĘŁO.
Dwa psy, w dodatku rodzeństwo, to wielkie wyzwanie, tym bardziej, że zależy ci na jak najlepszych relacjach z twoimi psami. Jak na co dzień pracujesz z nimi?
Zaraz po tym, jak do mnie trafiły, zaczęłam poszukiwać informacji na temat szkolenia i trenowania dwóch szczeniąt. Kiedy wpisywałam w wyszukiwarce interesujące mnie zagadnienia, na forach pojawiały się przestrogi przed posiadaniem psiego rodzeństwa z jednego miotu. Psy z jednego miotu zawsze zwracają większą uwagę na siebie i łączy je nawzajem o wiele silniejsza więź niż ta z opiekunem. W takim przypadku dla opiekuna największym wyzwaniem jest doprowadzenie do sytuacji, gdzie to on sam jest centrum wszechświata dla każdego z psów. Ja nie miałam wyboru, to one mnie wybrały i dosłownie stanęły na mojej drodze, dlatego wiedziałam, że muszę podnieść „rzuconą mi rękawicę”. Zaczęłam je szkolić, bazując na swojej dotychczasowej wiedzy na temat psów, bo psy towarzyszyły mi od dziecka. Ta wiedza pozwoliła mi na ich techniczne wyszkolenie – poznały i wykonywały bez zarzutu podstawowe komendy z zakresu posłuszeństwa, typu „siad”, „leżeć”, „stój”, „zostań”, „idziemy”, „podaj łapę”, „zostaw”. Na tamtą chwilę uważałam, że są dość dobrze ułożone. Byłam dumna z ich osiągnięć, bo szybko się uczyły, co pozwoliło nam na wspólne szaleństwa typu pokonywanie toru przeszkód czy zabawę w chowanego. Często jeździliśmy też na wycieczki, na pustynię, gdzie psiaki miały mnóstwo okazji do szaleństw na otwartej przestrzeni.
Jednak bardzo szybko dały o sobie znać na takich wyprawach ich geny myśliwskie. Szaleńcze pogonie za wszystkim, co się rusza – wszelkiego, dostępnego rodzaju antylopy pustynne, jaszczurki, drobne gryzonie… ale także szalejące na wydmach samochody terenowe, kłady czy motocykle – okazywały się w ich mniemaniu, świetnymi obiektami do ścigania. W mieście natomiast były to wszechobecne koty. Wtedy zachowania te nie budziły jakoś mojego głębszego niepokoju i pracowałam z nimi standardowo, cały czas kładąc nacisk na posłuszeństwo. Na tamte chwile sytuacja wydawała się być opanowana.
Dzisiaj pracuję z nimi w zupełnie inny sposób, nie mający już wiele wspólnego z tym, co robiliśmy na początku. Wynika to jednak w wielu sytuacji i perypetii, przez które musieliśmy przejść, aby znaleźć się teraz w miejscu, w którym jesteśmy. To długa historia, jak na dość krótki okres.
W chwili obecnej poświęcam bardzo dużo czasu każdemu psu z osobna. Pracuję z nimi oddzielnie. Jest to zasada, od której na dziś nie ma odstępstw, bo jedynie dzięki temu możemy pokonywać problemy, które siłą rzeczy, zaczęły się pojawiać, kiedy dwa psy myśliwskie, rodzeństwo z jednego miotu, zamieszkały w dużym mieście i w środowisku tak dalekim, od ich naturalnego. Na szczęście, moja sytuacja życiowa pozwoliła mi w ciągu ostatnich lat na zupełne przekwalifikowanie się w życiu zawodowym. Zostawiłam na zawsze znienawidzoną pracę korporacyjną, biurową i poświeciłam swój czas na doskonalenie umiejętności w pracy z psami. Dzięki temu mogłam, i mogę nadal, poświęcać moim psom odpowiednią ilość czasu, abyśmy wspólnie przezwyciężali ewentualne, pojawiające się problemy. A tych najwięcej pojawiło się, gdy przylecieliśmy z Qataru do Polski…
Dlaczego zdecydowałaś się szkolić w kierunku dogoterapii i trenera psów?
Z dwóch różnych przyczyn. Problem pojawił się po przylocie do Polski… Diametralna zmiana środowiska. Bardzo nagła. Klimat – pogoda (przylecieliśmy w styczniu, w czasie największych wówczas śniegów i ataku zimy). Nowe miejsce zamieszkania. Nowi ludzie, nowe sytuacje. Nowe zapachy. Nowy świat… a przede wszystkim nowe psy… Duuuużo psów! Na jednym spacerze Iron i Maiden spotykali więcej psów za jednym razem, niż spotkali ich w ciągu dwóch lat, mieszkając w Qatarze. Psychika chartów, zwłaszcza saluków, jest niezwykle złożona. To niesamowici wrażliwcy z ogrooomnym temperamentem. Okazało się, że ilość tych wszystkich nowych bodźców była dla nich zbyt duża. Maiden zaczęła wykazywać zachowania lękowe. Coraz bardziej bała się nowych, nieznanych jej psów, nawet małych. Te natrętne potrafiła zaatakować. Ze strachu. Te, które akceptowała, lub wydawało się, polubiła, potrafiła zrazić do siebie przez braki w kompetencjach społecznych i „nieuprzejmą zabawę”. Iron, będąc na smyczy, wyczuwając jej emocje, coraz częściej zaczynał rzucać się do napotkanych, nieznajomych psów. Pojawiła się typowa tzw. „agresja smyczowa”. Problemy zaczęły się piętrzyć. To była ta gorsza, „czarna” strona przylotu do Polski, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinnam poszerzać swoją wiedzę i umiejętności współpracy z psami poprzez udział w profesjonalnych kursach i szkoleniach.
Ale była też ta lepsza. Ludzie. Do moich psów dotarło, że są w „Ludzkim Raju”, bo o ile mieszkając w Qatarze, spotykali codziennie mnóstwo tych dwunożnych istot, to jednak zdecydowana większość z nich nie była do nich przyjaźnie nastawiona (muzułmański świat i ogólna niechęć społeczności do psów jako takich), o tyle w Polsce okazało się, że jest dokładnie na odwrót. A więc… „wszyscy ludzie nasi!!!!” Obserwowałam z zafascynowaniem ich intuicyjne podejście do ludzi, tych dużych i tych małych, starszych i tych całkiem najmłodszych, a także tych niepełnosprawnych.
I o ile pomysł kształcenia się w kierunku psiego trenera powstał w mojej głowie jeszcze jakiś czas przed przylotem do Polski, a motywacją była chęć poszerzenia umiejętności trenerskich o fachową wiedzę i lepszą komunikację na linii człowiek – pies, to dogoterapię podpowiedziały mi same psy. Widziałam, że dosłownie się w tym realizują. Idealnie wyczuwają emocje obcych im ludzi i potrafią się do nich dostosować – uspokoić lub gdy tego potrzeba – pobudzić do działania. A w obecności tych najmniejszych, najmłodszych przeistaczają się wręcz w profesjonalne nianie, co dla mnie samej było chyba największym zaskoczeniem – w końcu to genetycznie uwarunkowani, profesjonalni myśliwi z żywiołowym temperamentem.
Chciałam więc wiedzieć, jak mam je dalej szkolić, jak nimi kierować, a czasem, kiedy tego potrzeba, także chronić w pracy z innymi ludźmi oraz jak one same mogą skutecznie pomagać osobom potrzebującym.
Wiem, że psy pomogły ci w opanowaniu swoich emocji. W jaki sposób?
To prawda. Ogólnie rzecz ujmując, jestem straaaaszną „cholerą”. Zawsze mówię, co myślę i w zasadzie nie uznaję „szarości”… Dla mnie czarne – to czarne, białe to białe. Mam też swoje niezmienne zasady, którymi kieruję się w życiu. I choć wiele osób, głównie moich przyjaciół, potrafiło i potrafi to docenić w naszych długofalowych relacjach, to zdaję sobie sprawę z tego, że w pierwszym kontakcie mogę uchodzić za wredną jędzę.
Nie muszę chyba też szczegółowo tłumaczyć, co oznaczał dla mnie wyjazd i prawie dziesięcioletni pobyt na Bliskim Wschodzie… Zdawałam sobie oczywiście sprawę, że będę mieszkać w bardzo odmiennym kulturowo rejonie świata i starałam się do tego w miarę możliwości przygotować. O ile jednak czas spędzony w Emiratach Arabskich, Dubaju, okazał się do przeżycia i stanowił cenne, ogólnie pozytywne, życiowe doświadczenie, to przeprowadzka po kilku latach do Qataru dała mi się we znaki od jak najgorszej strony. Nie jestem i nigdy nie byłam feministką i nie będę mieć takich zapędów, ale to, na co patrzyłam codziennie, mieszkając w Doha i czego sama doświadczałam niejednokrotnie na własnej skórze, burzyło mi krew w żyłach. Uciekałam też z Polski przed korporacyjnym, biurowym, niewolniczym, chorym systemem pracy, a finalnie trafiłam do kraju nieprawdopodobnie totalitarnego i policyjnego, w którym słowa „sprawiedliwość”, „uczciwość” i „szacunek” mają pojęcie bardzo względne, w każdej dziedzinie życia. Epizod z pracą w Polskiej Ambasadzie w Doha powiększył tylko to wrażenie.
Emocje i wewnętrzny bunt zrobiły swoje, powodując, że zdrowie zaczęło mi się dosłownie rozsypywać na kawałeczki. Zaczęłam wracać do koni, coraz częściej bywałam w stadninie i równocześnie wciągnęła mnie pomoc psiakom w qatarskich schroniskach. To wtedy tak naprawdę rozpoczął się ciąg nieustających przemian w moim życiu, który trwa do dziś. Zaczęłam się wyciszać, jednak los uznał chyba, że postępuje to mimo wszystko zbyt wolno, bo sprawił, że trafiły do mnie dwie, takie jak ja, „cholery” – nieprawdopodobnie zwariowane, trzymiesięczne bliźniaki. Do zapanowania nad nimi musiałam bardzo mocno ogarnąć własne emocje.
Od razu mówię, że to nie jest takie proste i nie da się tego zrobić z dnia na dzień. Nawet dziś zdarzają się sytuacje, kiedy mam ochotę udusić kogoś gołymi rękami za chamstwo, bezczelność, głupotę… o okrucieństwie wobec słabszych, zwierząt – już nawet nie wspomnę. Jednak teraz mam narzędzia i sposoby radzenia sobie z negatywną energią, którą takie emocje wywołują i mogę uniknąć dzięki temu jej przekierowywania na psy z którymi pracuję. A psy (i konie) są chyba najbardziej czułymi na ludzkie emocje radarami. Kiedy tak NAPRAWDĘ sobie to uświadomimy, dosłownie utoniemy w fascynacji tym tematem. Patrząc na psa wprawnym okiem, widzimy jak na dłoni wszystkie emocje i charakter jego właściciela! To nasze lustrzane odbicia.
Przeszłaś długą drogę, aby być tu, gdzie jesteś. Jakie masz plany na najbliższą przyszłość.
Moja przyszłość to w zasadzie jedno słowo: PSY. I wszystko, co się z nimi wiąże. Tego jestem pewna. Pracuję w tej chwili z coraz większą ilością właścicieli psów, którzy chcą zmienić lub poprawić swoje relacje z własnymi psiakami. I daje mi to ogromną satysfakcję. Powoli, ale też coraz pewniej stawiamy nasze „dziesięć nóg” w dogoterapii – w pracy z osobami niepełnosprawnymi, dziećmi. Wciąż dużo się wspólnie uczymy, a widok „psiej satysfakcji” w oczach Irona czy Maiden – jest bezcenny 🙂
Mam nadzieję także, że będzie nam dane uczestniczyć w kolejnych „Psich Rozmowach” w Psiej Krainie, u naszej kochanej „cioci Roksany”, bo warsztaty z psiej komunikacji, podnoszenie kompetencji społecznych psów i uczenie się ich języka uzależnia. Widzę zresztą, jak ogromne postępy poczyniły, dzięki tym zajęciom, moje psy. Poza tym oboje uwielbiają Psią Krainę bezgranicznie i czują się tam rewelacyjnie – chyba jak każdy pies, który trafił tam przynajmniej raz.
Moje plany, to również fachowe poszerzanie wiedzy behawiorystycznej i myślę, że także wokół tego będzie się kręcić mój świat w najbliższym czasie.
Właściwie z dnia na dzień stałaś się psim opiekunem. Czy uważasz, że do posiadania psa człowiek powinien się przygotować?
Tak, opiekunką Irona i Maiden stałam się z dnia na dzień. I – jeżeli można to tak ująć – technicznie byłam na to kompletnie nieprzygotowana. Qatar to kraj, jak już mówiłam, muzułmański, bardzo nieprzyjazny psom, i oznacza wszystko co z tego faktu wynika. Na szczęście, w naszym przypadku, właściciel apartamentowca zgodził się na to, żeby w nim zamieszkały psy. Miałam natomiast świadomość tego, z czym się wiąże posiadanie psa / psów, bo z psami, kotami i innymi zwierzętami wychowywałam się od niemowlaka. Do tego wcześniej już zaangażowałam się w pomoc qatarskim psiakom schroniskowym i niejednokrotnie krążyły mi po głowie myśli, w jaki najlepszy sposób i kiedy adoptować pierwszego (tak, miały być w planach, marzeniach następne). Widocznie los uznał, że zastanawiam się zbyt długo i zdecydował za mnie.
Uważam jednak, że każda osoba, która chciałaby zostać właścicielem czworonoga, powinna taki krok starannie przemyśleć. Na pewno nie może to być zachcianka i podejmowanie decyzji pod wpływem chwili, gdzie argumentem jest tylko: „bo on taki fajny”, „bo mi się podoba”, „bo fajnie by było pochwalić się (zwłaszcza rasowym) przed znajomymi”, itd., itp. O gwiazdkach, choinkach, Mikołaju czy innych prezentach się nie rozwodzę, bo musiałabym za chwilę mocno skupić się na opanowaniu bardzo negatywnych emocji.
Nie zliczę już w tej chwili, ile razy zaczepiał mnie ktoś na ulicy, w czasie spacerów z Ironem i Maiden i pytał, gdzie można kupić lub skąd wziąć takie psy, bo…. „one takie łaaadne!” Wciąż zdarzają się takie sytuacje w obcym terenie (w naszym rejonie, tu gdzie mieszkamy, już wszyscy wiedzą „z czym to się je” i nic mi nie wiadomo na dzień dzisiejszy, żeby ktoś próbował sobie sprawiać podobne psy). Kiedy jednak po krótce przedstawiam takiej osobie nasz typowy plan dnia, widzę coraz bardziej rozszerzające się oczy, wydłużającą się szczękę, czasem dosłownie krok w tył. Wtedy pytam: „czy jest pani / pan gotowa/ gotowy poświęcić takiemu psu tyle czasu ze swojego życia?” W tym momencie zawsze pytanie „skąd wziąć takiego psa” rozpływa się w powietrzu jako niebyłe.
Ale tak naprawdę świadomość tego, z czym się wiąże posiadanie psa, dotyczy każdego psiaka – od najmniejszego, do największego. Od kundelka, przez mieszańce do rasowców. To człowiek odpowiada za to, jaki będzie jego pies i jakie będzie miał życie. Nie może tu być miejsca na pochopność. Przyszły właściciel powinien przede wszystkim zastanowić się nad swoim trybem życia, czy jest w nim miejsce dla psa. Uproszczając – najpierw umieścić swojego przyszłego psa w głowie, potem przygotować dla niego odpowiednie miejsce w domu. A na końcu dopiero pojechać po niego do schroniska lub hodowli. Bardzo fajnie zobrazował to jeden ze znajomych, uświadamiając swojemu synkowi odpowiedzialność za posiadanie psa (chłopak od jakiegoś czasu zaczął prosić rodziców o psiaka): „Kupimy obrożę, smycz, miskę. NAJPIERW. Zanim weźmiemy psa. Umówimy się tak – jeżeli przez rok będziesz każdego dnia, trzy razy, wychodził z tą obrożą i smyczą na spacer, jeżeli będziesz codziennie wymieniał i nalewał do miski wody, a w swoim pokoju wygospodarujesz miejsce na posłanie dla psiaka – pierwszego dnia, dokładnie po upływie roku, pies wybrany przez Ciebie zamieszka z nami w naszym domu” – nic dodać, nic ująć!
Pasjonatka świadomego życia i dobrej książki. Menedżer domu, lubi pisać o tym, co przynosi życie i fotografuje uciekające chwile. Relaksuje się na rowerze i na łonie natury.
Piękna historia.
Zwierzęta rzeczywiście dużo potrafią zmienić w życiu człowieka. Pamiętam moje pierwsze samodzielne mieszkanie. Poczułam się w nim jak w domu, gdy pojawiły się w nim pierwsze koty.
Z posiadaniem psa mam tak, że bardzo tego chcę (chcemy 😉 ), ale ilość obowiązków odsuwa tę potrzebę na dalszy plan. Zawsze mówimy, że kiedyś. Jak dzieci podrosną, drzewa na działce, będzie więcej wolnego czasu itd. A w głębi duszy czekam dnia, że po prostu będę jechać gdzieś lub iść i znajdę błąkającego się psa, którego przygarnę. Piękna jest historia pani Jolanty :-)))
Jak będzie odpowiedni moment to pewnie tak się zdarzy 🙂 Pies to wielka odpowiedzialność, nie ulega to wątpliwości. A historia Joli bardzo ciekawa i jak tylko ją usłyszałam, wiedziałam, że muszę ją mieć na blogu 🙂