Beata_Sabala_Zielinska_Jak_wysoko_siega_milosc

 

O książce dowiedziałam się słuchając audycji w radiu, była to rozmowa z Kingą Baranowską, himalaistką.

W ogóle nie znałam tej historii,

nawet nazwisko Maciej Berbeka nic mi nie mówiło. Ale było coś w tej opowieści co spowodowało, że kupiłam tę książkę, czułam, że temat mnie zaciekawi. Nie myliłam się, pochłonęłam książkę z zainteresowaniem. Jest to rozmowa z Ewą Berbeką, żoną wspomnianego Macieja Berbeki himalaisty, który zginął w marcu 2013 roku wchodząc na Broad Peak:

„W marcu 2013 roku świat przeżywał wielki sukces czterech polskich himalaistów – pierwsze zimowe wejście na Broad Peak. Dzień później cała Polska zamarła. Dwóch wspinaczy rozpoczęło dramatyczną walkę o życie, a kiedy ją przegrali, rozgorzała narodowa dyskusja o etyce himalaizmu i partnerstwie w górach. Dysputy i oskarżenia ciągnęły się tygodniami, tymczasem w Zakopanem, z dala od zgiełku, została pogrążona w rozpaczy rodzina Maćka Berbeki – jego żona Ewa i czterech synów.”

Książka zawiera osobiste, szczere przemyślenia, rodzinne zdjęcia, ukazuje miłość do pasji, miłość i oddanie żony. Żony, która szanuje pasję męża, cieszy się z jego sukcesów i jednocześnie godzi się na życie w samotności, z dziećmi, bo męża więcej nie ma w domu niż jest.

To silna kobieta, która musi sobie sama radzić z codziennymi problemami,

często było tak, że akurat jak mąż był na wyprawie, to dziecko się rozchorowało i trzeba było jechać do szpitala. Podczas trwania ich małżeństwa święta spędzili razem zaledwie kilka razy… Oczywiście znajdą się i tacy, którzy skomentują krótko – takie osoby nie powinny mieć rodziny, bo myślą tylko o sobie.
Ja zawsze powtarzam, że trudno cokolwiek powiedzieć, jak nie było się w takiej sytuacji. Rozumiem  ludzi, którzy mają pasję i ludzi, którzy wiążą się z takimi osobami.  Wstrząsające są wyznania Ewy Berbeki po śmierci męża:

„Coś we mnie umarło. Jakaś część mnie nie żyje. Spokojnie mogłabym dzisiaj zamknąć oczy i odejść. (…) Nie boję się śmierci. Wręcz przeciwnie, nawet na nią czekam, bo wiem, że w tym drugim życiu znowu będę z Maćkiem.(…) To nieprawda, że czas leczy rany. W każdym razie u mnie ta terapia nie działa. Od wypadku Maćka minęło już półtora roku, a ja wciąż cierpię. I to coraz bardziej. Z każdym tygodniem jest gorzej. Czuję w sercu tak potężną pustkę, że gdyby nie dzieci, zwłaszcza Jaś, najmłodszy, z którym mieszkam i z którym się wspieramy, to mogłabym, a nawet chciałabym zasnąć i nigdy się już nie obudzić.”

Te słowa pokazują jak wielka i prawdziwa to jest miłość. Jak ciężko pogodzić się z utratą bliskiej osoby. Myślę, że ból spotęgowany jest tym, że musimy pożegnać osobę, której ciało nie zostało odnalezione.

Zawsze zostaje iskierka złudnej nadziei – „Może żyje?”

Czytając te słowa przypomina się sytuacja, jak mój dziadek po śmierci babci (przeżyli razem 60 lat) powiedział, że chciałby przytulić się do niej i wskoczyć razem do grobu. Pamiętam jak nikł w oczach, zapadał się w sobie, nie było w nim już tyle uśmiechu, radości. Przerażało mnie to. Patrzyłam na niego z wielkim smutkiem, przeżył bez babci trzy lata. Babcia zmarła 1 maja, dziadek 30 kwietnia, oboje urodzeni w tym samym roku, w kwietniu.
Przeznaczenie, miłość.

Na koniec chciałabym przytoczyć  słowa Wandy Rutkiewicz:

„Więcej niż wszystkich alpinistów świata podziwiam ich żony”.

Ja też.