Najpierw obejrzałam film, serial, nie pamiętam w jakiej kolejności, a potem wypożyczyłam książkę. I tu przy okazji chciałam wspomnieć, że to pierwsza książka wypożyczona w bibliotece wg mojego postanowienia na ten rok „więcej wypożyczać niż kupować”.

„Kamerdyner” zawołał mnie z półki. Zarówno film, serial jak i książka bardzo mi się podobają. Wiecie dobrze, że lubię czytać, słuchać o tych czasach, ciągnie mnie do tych lat – początki XX wieku i dalej. Zawsze się zastanawiam co sprawia, że tak silne jest to uczucie i nachodzi mnie taka myśl, że może kiedyś żyłam w tych czasach… Ale dziś nie o tym.

„Kamerdyner” nie jest dokumentem czy reportażem, choć prawie wszystkie wątki są prawdziwe. To opowieść o polskich Kaszubach i niemieckich junkrach. No i o zakazanej miłości. Zakazanej, bo nie liczyły się uczucia, tylko status społeczny. Po tych zdarzeniach, które dziś są już historią, zostały pamiętniki, dokumenty, fotografie, pałace. I przede wszystkim pamięć tych, którym zależy na tym, aby ocalić je od zapomnienia. To takie ważne!

O tym powinno się mówić głośno, uczyć na lekcjach historii. Nie pobieżnie, a dokładnie, szczegółowo. Przyznam się, że nigdy (albo nie pamiętam) nie słyszałam o zbrodni w Piaśnicy – tak okrutnej i jednej z pierwszych zbrodni nazistowskich.

Mają rację ci, którzy twierdzą, że Kaszuby to najpiękniejszy kawałek Ziemi – morze, lasy, wzgórza, jeziora.

Akcja zaczyna się w roku 1900, kończy w 1945 roku.

Kiedy kończyłam czytać książkę łzy same płynęły po policzkach. Zawsze ciężko mi pojąć, że ludzie podżegani przez innych robią tyle krzywdy innym ludziom… Zawsze mnie to boli. Wiem, że czasem robią to, aby przetrwać. Inni chcą być u władzy. Niszczą cudze mienie, odzierają innych z godności.

To boli, bo nikt nie ma prawa do tego, aby krzywdzić innych.