Wpis dostępny także w wersji audio.
Dziś będzie trochę inny wpis – inny, bo będzie zawierał dużo zdjęć. Będzie o Lesie. Moim Lesie. Oczywiście słowo „mój” jest sporym nadużyciem, bo niestety nie mam swojego, ale pozwoliłam sobie go tak nazwać. Dla siebie. I dlatego też nazywam go z dużej litery.
Tak naprawdę to wpis w maju miał być inny, ale musi dojrzeć, będzie w czerwcu, może później. Jest jeszcze na niego za wcześnie.
Wracamy do lasu.
W mojej okolicy mam kilka różnych lasów, jest w czym wybierać, poruszam się na rowerze, więc naprawdę to żaden problem dotrzeć gdziekolwiek. Od kilku lat, kiedy weszłam na ścieżkę świadomego życia, poczułam, że jestem mocno związana z naturą. Rozumiem zwierzęta, czuję ich emocje, uwielbiam ciszę, taką gdzie słychać tylko odgłosy natury – szum wiatru, dźwięk kropel deszczu, śpiew ptaków. Zawsze uciekam do takich miejsc, najczęściej w godzinach, kiedy nie ma ludzi.
Lubię być tam sama.
Ale każdy las jest inny. Są takie lasy, które omijam lub szybko z nich wyjeżdżam, bo czuję, że mnie nie zapraszają, ale to naprawdę bardzo rzadko. Zawsze, kiedy wjeżdżam do lasu czuję się jak gość, czyli osoba, która nie jest u siebie – szanuję jego zwyczaje i porządek, nie zakłócam spokoju. Zachwycam się. To jest niesamowite uczucie, bo bardzo często w momentach zachwytu czuję wzruszenie i mam łzy w oczach.
W moim Lesie jest światło, którego nie ma nigdzie – ja takiego nie widziałam.
Mój Las odkryłam ponad rok temu – odkryłam to wielkie słowo, przejeżdżałam koło niego bardzo często, ale nigdy tam nie wjeżdżałam. Pewnego dnia wjechałam i… doznałam uczucia, jakie nigdy mi nie towarzyszyło podczas pobytu w lesie.
Przede wszystkim uderzył mnie śpiew ptaków, bardzo różnorodny. Miejsce, w którym stałam okazało się grodziskiem stożkowym z X-XII wieku.
Poczułam od razu niesamowitą energię, spokój i poczucie bezpieczeństwa. Bardzo lubię tam wracać – tam spotykam wiele zwierząt, kiedyś na jednym spacerze spotkałam sarny, kruka, wiewiórkę, sójkę. Tego samego dnia, kiedy usiadłam na zwalonym pniu na polanie, po chwili spostrzegłam, że w odległości około stu pięćdziesięciu metrów ode mnie chodzi kozioł sarny, spokojny (a są to bardzo płochliwe zwierzęta), skubał trawę, patrzył na mnie, drapał się po łebku. Trwało to kilka dobrych minut, był blisko mnie.
Kiedy patrzył na mnie czułam, że powinnam przyjść tu jutro…
Przyszłam. Już po szóstej byłam w lesie. Zawsze jak tam jestem widzę bliżej lub dalej biegnące sarny. Oczywiście zrobienie zdjęcia sarnom zawsze było moim marzeniem. I tego dnia chodząc obserwowałam, jak wschodzące słońce oświetla polanę, drzewa. I weszłam na ścieżkę, która prowadzi do wyjścia. Miałam już wracać… Patrzę w bok.
Na oświetlonej przez słońce polanie usłanej przebiśniegami stoi kozioł sarny (nie, nie upieram się, że to ten z dnia poprzedniego 🙂 ) i patrzy na mnie.
Był dostatecznie blisko, aby zrobić mu ładne zdjęcia. Zaczęłam pstrykać, kilka ujęć – wiadomo. Stałam nieruchomo. On też. Patrzył na mnie. Kiedy poruszyłam się, on uskoczył w bok i jeszcze widziałam go za drzewami, ale już nie dało się zrobić zdjęć. Jestem wdzięczna za tę chwilę i za to ujęcie:
Być może jedyne w życiu. Dobrze, że posłuchałam swojego serca i przyszłam z aparatem, bo nie zawsze mam aparat ze sobą. Kiedy mam aparat skupiam się na czymś innym, na zrobieniu zdjęcia, a kiedy idę tam bez aparatu chłonę leśną energię całą sobą i jestem w tu i teraz.
Muszę jeszcze dodać, że w moim Lesie jest inny świat – kiedy wchodzę do niego to przekraczam próg, coś w rodzaju niewidzialnej bramy i zostawiam za sobą cywilizację i świat, w którym żyję na co dzień. Od razu słyszę ptaki, których wcześniej nie słychać. A kiedy wychodzę przekraczam ten próg i wracam do „swojego”, obecnego świata. Nie słychać już tych ptaków.
W żadnym innym lesie tego nie doświadczyłam.
Nie jestem w stanie powiedzieć czy od zawsze kochałam las. Nie pamiętam tego. Wiem, że ta więź z naturą pojawiła się w momencie, kiedy zaczęłam odkrywać siebie, dotarłam do swoich korzeni. Bardzo lubię dźwięk bębna szamańskiego, dotyka mnie on głęboko, wzrusza i bardzo szybko wpadam w rodzaj transu – podobno to oznacza, że jestem mocno związana z energią Ziemi.
W moim Lesie jest kręta ścieżka, idealna do jazdy na rowerze – momentami są małe wzniesienia, kiedy nią jadę ptaki torują mi drogę i śpiewając ścigają się ze mną.
W lesie (nie tylko tym moim) odzyskuję spokój i harmonię, zdarza się przecież, że coś zburzy mój codzienny spokój. I wtedy ratuje mnie mój rower i bycie blisko natury. Tam nabieram dystansu do sytuacji, które spotykają mnie w życiu.
Mogłabym obejść się bez wielu rzeczy, ale nie bez obcowania z naturą.
Każda książka o szacunku do natury jest dla mnie cenna. Mam wiele takich książek, ostatnio zauroczyłam się książką Justyny Stoszek „Wieczny las. Poza pogonią wielkich miast”. Bardzo się utożsamiam z tym o czym Justyna pisze. Już na okładce czytamy:
„Ta książka powstała z miłości do drzew. Chociaż nasza egzystencja jest zależna od lasów, paradoksalnie jesteśmy dla nich największym zagrożeniem. Rośliny od wieków o nas dbały, lecz dziś to my musimy zadbać o nie, pozostawiając im wolną przestrzeń, w którą nie będziemy ingerować”.
Pamiętajmy o tym – natura poradzi sobie bez nas, my bez niej nie.
Pamiętajmy, że wkraczając do lasu jesteśmy w gościach, co oznacza, że powinniśmy zachować się z szacunkiem do gospodarza.
Pozostając w tematyce leśnej w tym miesiącu na moim blogu w Książkowych inspiracjach będzie o Białowieży.
Pasjonatka świadomego życia i dobrej książki. Menedżer domu, lubi pisać o tym, co przynosi życie i fotografuje uciekające chwile. Relaksuje się na rowerze i na łonie natury.
Są lasy i lasy… nie ma takiego samego. Są ludzie i ludzie… każdy inny. Lasy podobne a jednak zupełnie inne. Ludzie podobni a jednak zupełnie inni. Też mam lasy które uwielbiam i znam też lasy których unikam. Zupełnie jak z ludźmi… Pozdrawiam 🙂
Piękne porównanie, faktycznie jak z ludźmi 🙂