Wpis dostępny także w wersji audio.
Pierwszy raz w Bieszczadach byłam w 2014 roku. Jako dziecko na kolonie często jeździłam do Karpacza, gdzie zaliczyłam mnóstwo wycieczek górskich. Nie zapomnę domku, w którym mieszkała nasza kolonia – był usytuowany w dolince, a dookoła góry… Piękny widok, patrzysz przez okno a tam rozpościerają się masywy górskie. Czasem za mgłą, czasem bardzo wyraźne. Jako dziecko nie miałam wiedzy, że pogoda w górach może się diametralnie zmienić, dopiero jak zaczęliśmy chodzić po górach, miałam okazję się przekonać, że to prawda.
Potem w swoim życiu zwiedziłam mniejsze lub troszkę większe góry. Ale nie byłam w Tatrach. Jakoś mnie tam nie ciągnęło, nie złożyło się.
I póki co nie ciągnie.
Bieszczady urzekły mnie swoją prostotą i dzikością.
To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Byliśmy w okolicach Soliny, więc rzecz jasna, że w sezonie mnóstwo tam ludzi, ale były też miejsca, gdzie tłumy nie dotarły. Pływając statkiem po jeziorze Solińskim słuchaliśmy opowieści o Bieszczadach, najbardziej utkwił mi fragment o ludziach, którzy żyją w dziczy.
Po prostu rzucili wygodne miejskie życie, aby
żyć prymitywnie w lesie, w zgodzie z naturą. Podziwiam. To takie bliskie memu sercu, zostawić to, co jest ogólnie przyjęte jako norma i zrobić coś, co da spokój i szczęście. Przyznam, że bardzo przeszkadza mi ingerencja człowieka w naturę. Właściwie człowiek jest w stanie wszędzie wybudować osiedle, wyciąć w tym celu drzewa, ścisnąć jak najwięcej ludzi w malutkich mieszkankach, nieważne, że wokół nie ma nic zielonego. Tylko beton. Oczywiście wszystko dla pieniędzy – sprzedać, zarobić. Czasem to się dziwię, że ludzie chcą zamieszkać w takich miejscach.
Ja nigdy nie lubiłam tłumów, wręcz się ich bałam. Owszem zdarza mi się być na koncercie czy zwiedzić znane, oblegane miejsce, ale męczy mnie to. Nie wspominając galerii handlowych, w których rzadko bywam, a w weekendy wręcz unikam. Mój mąż ma podobnie, więc doskonale się rozumiemy, on to nawet jest większym „outsiderem” niż ja. Nasza córka też – pamiętam, jak chodziłam z nią na plac zabaw, to jak widziała tłumy dzieci stawała mówiąc:
„Idziemy stąd, za dużo dzieci”.
Miała wtedy dwa, trzy latka.
Wracając do naszego pobytu w Bieszczadach, jeżdżąc krętymi drogami rozkoszowaliśmy się widokami, zatrzymaliśmy się przy potoku i łaziliśmy boso po kamieniach. Słońce pięknie odbijało się w tafli wody i ten szum…
Drugi raz w Bieszczadach pojawiłam się rok później. Dzięki uprzejmości mojej bliskiej koleżanki, razem z córką mogłyśmy odpoczywać z dala od tłumów. Mieszkałyśmy w wiosce, do której rzadko kiedy zawitał jakiś turysta. Można powiedzieć „tam już ptaki zawracają” i dosłownie, bo znak drogowy wskazywał ulicę bez wylotu. Miałyśmy do dyspozycji cały dom i co najwspanialsze – własne jeziorko!
Czegoś takiego w życiu nie doświadczyłam
– po raz pierwszy nie musiałam się zastanawiać czy ktoś będzie na plaży, czy będzie miejsce do opalania. Pływałyśmy łódką, córka bez ograniczeń siedziała w wodzie i uczyła się pływać, ja łapałam trochę słońca na mostku.
Nie jestem zwolennikiem wygrzewania się na słońcu, wolę posiedzieć w cieniu, ale po namowach koleżanki i córki musiałam się słońcu pokazać. Dodatkowo czas umilały nam zwierzęta, które tam były: konie, osły, kozy karpackie, dziki i alpaka. Miałam okazję uczyć się jeździć na quadzie, wylegiwać się na hamaku i patrzeć na góry i jezioro. Śniadania jadłyśmy przed domem, gdzie przed nami rozpościerał się widok gór. Poza tym organizowałyśmy sobie piesze wycieczki po okolicy oraz te dalsze autem.
Zwiedziłyśmy torfowiska i widziałyśmy granicę z Ukrainą na rzece San.
Co najważniejsze, pomimo, że był to ostatni tydzień sierpnia, pogoda dopisała nam wspaniale – cały czas słońce. Jeden ze wspanialszych wyjazdów, jakich doświadczyłam.
Agnieszko – lepszej frajdy nie mogłaś nam sprawić. Dziękujemy!
Pokazuję Wam kilka zdjęć, abyście chociaż trochę mogli sobie wyobrazić, jaka przyjemność nas spotkała.
Będąc tam miałam dużo czasu na przemyślenia, wiedziałam, że kiedyś to opiszę. Dzięki temu, że mogłam delektować się ciszą i spokojem, nabrałam dystansu do wielu spraw i znów utwierdziłam się w przekonaniu, że podjęłam słuszną decyzję i cieszy mnie fakt, że nie żyję w biegu, bo to po prostu niezgodne z moją naturą.
Poza tym nabrałam ochoty na to, aby kiedyś wrócić w Bieszczady.
Na stałe.
Pasjonatka świadomego życia i dobrej książki. Menedżer domu, lubi pisać o tym, co przynosi życie i fotografuje uciekające chwile. Relaksuje się na rowerze i na łonie natury.
Wow, powiem Ci, że to jeden z tych Twoich tekstów (audio), po którym mam ciary na ciele. Magicznie się tego słuchało, czułam Twoją miłość do Bieszczad.. i tak się zastanawiam – czy Monika kiedyś tam zamieszka? Może Cię tam kiedyś odwiedzę ????????????????
Takie są plany, chcemy tego 🙂 oczywiście, że nas odwiedzicie – koniecznie!
Moniko! Nie ma mi nic bliższego niż góry, przestrzeń, dzikość i natura. Cieszę się, że miałyście w Bieszczadach tak cudowny czas! Mnie urzekł Beskid Niski (w sumie niedaleko). I bardzo mnie tam ciągnie znowu 🙂
Kiedyś ciągnęło mnie nad morze, Gdańsk to było miasto, w którym chciałam mieszkać. Nadal mam sentyment do tego miasta, ale moje miejsce jest tam, gdzie mało ludzi a dookoła natura.
Mieszkać w dziczy to było marzenie mojego męża.Dzisiaj jest moim.Chodze po górach z namiotem.najlepsze spanie na szlaku
Co tu dużo mówić… odnajduję w tym tekście dużo z siebie. Też nie znoszę tłumów, wolę mniejsze miejscowości niż przeludnione miasta. Choć nie mam jeszcze tego szczęścia, co Ty, że mogę żyć spokojniej, w mniejszej miejscowości, w piękniejszym otoczeniu. Ale to wszystko jest na celowniku moich marzeń 😉 Urok Bieszczad odkryłem dość późno, a moje górskie sentymenty ulokowane są w Tatrach, gdzie jeździłem z rodzicami od urodzenia – wioski w okolicach Jurgowa, rzeka Białka, łąki, kościółki, drewniane ogrodzenia, owce – to wszystko stało się swoistym matecznikiem mojej wyobraźni 😉 Dziękuję za porcję inspiracji i pozdrawiam!